Podczas ostatniej promocji
w Rossmannie, jak zapewne większość z Was zrobiłam kosmetyczne zapasy. Ale
żeby nie było – byłam rozsądna i większość rzeczy kupiłam z mojej listy
zakupów, którą komponowałam już od dawna.
Mam mieszaną cerę,
która w ciągu dnia wymaga zmatowienia, dlatego zdecydowałam się zakupić m.in. bibułki matujące od WIBO (mimo iż nie
było ich na mojej liście) i przetestować je na własnej skórze ;)
Chcecie wiedzieć jak się u mnie sprawdziły? Zapraszam do
czytania dalszej części wpisu.
Moja cera jest
mieszana, czasami w kierunku tłustej, a czasami w kierunku suchej. Obecnie
przeżywam kryzys, związany z rozregulowaniem hormonalnym i moja twarz świeci się niemiłosiernie… Mimo, że
używam podkładu matującego, który utrwalam pudrem matującym, to i tak w ciągu
dnia muszę kontrolować sytuację i kilka razy „przypudrowywać nosek”…
Stwierdziłam, że potrzebne mi są bibułki matujące, które są wygodne w stosowaniu i można je zawsze
mieć przy sobie. Kiedyś już miałam styczność z tego typu produktem, ale nie
sprawdził się on u mnie zbyt dobrze. Już nawet nie pamiętam firmy tych
nieszczęsnych bibułek, ale pamiętam za to jaką krzywdę potrafiły wyrządzić
mojemu makijażowi. Nie dość, że nie matowiły, to zostawiały na skórze pudrową
brzydką warstwę odcinającą się od reszty twarzy.
Będąc w Rossmannie w oczy rzuciły mi się bibułki matujące od WIBO. Ich regularna cena to 6,79. W opakowaniu
znajduje się 40 sztuk, więc według
mnie ich zakup opłaca się nawet bez promocji.
Mają cienkie, kartonowe opakowanie, które może nie jest zbyt
piękne.. Ale chyba nie o to tu chodzi prawda? Jest na tyle małe, że mieści się
w mojej kosmetyczce podróżnej, więc dla mnie to jest najważniejsze ;)
Bibułki matujące WIBO znacznie różnią się od tych, które
miałam kiedyś – nie mają bowiem w sobie żadnego pigmentu ani pudru. Mają za
zadanie jedynie zebrać nadmiar serum i zmatowić cerę. Uważam, że takie
rozwiązanie jest o wiele lepsze, ponieważ skupiamy się na usunięciu problemu, a
nie jego nieudolnym maskowaniu.
Na opakowaniu można przeczytać, że taką bibułkę należy przyłożyć do świecącej się skóry i na
chwilę mocno przycisnąć, tak aby nie uszkodzić makijażu. Kiedy już
zmatowimy naszą buzię, można spokojnie nałożyć na nią puder matujący.
Bibułkę stosuję raczej raz dziennie, chyba że później
przychodzę do domu – wtedy konieczne jest ponowne jej użycie. Po jej
zastosowaniu używam pudru matującego Rimmel Lasting Finish, który świetnie
sprawdza mi się kiedy jestem po za domem. Zawiera on lusterko, a także
gąbeczkę, która jest (przynajmniej dla mnie) w miarę wygodna.
Na zdjęciu poniżej starałam się pokazać jak wygląda różnica
między bibułką świeżą, a tą już zużytą. Ta pierwsza jest matowa, a ta druga już
pochłonęła serum i stała się błyszcząca.

Jeśli macie podobny problem jak ja ze świeceniem się buzi,
polecam Wam wypróbować bibułki od WIBO, chociażby zważywszy na ich niską cenę.
Jeśli Wam się nie spodobają – mała strata, a jeśli sprostają Waszym wymaganiom –
Wasze życie stanie się łatwiejsze ;)
PS. Używacie bibułek matujących? Jak sprawdzają się u Was:?
Jestem strasznie ciekawa Waszego zdania, więc dajcie znać ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz